Dotarliśmy na miejsce jako pierwsi z naszej paczki (trzy auta wyruszały jeszcze z Krakowa) więc na nas spadło odebranie klucza do domku od właściciela i ustalenie daty płatności za pobyt. Całe szczęście, że facet jako tako mówił po angielsku bo inaczej to chyba dogadywalibyśmy się na migi, bo niemieckiego ni w ząb nie umiał... Cena za wynajęcie całego domku na 2 noce wynosiła 160€ (+1,20€ podatek klimatyczny os./dzień). Pozwolił nam zapłacić w dzień wyjazdu, ale musiałam mu za to oddać swoje prawo jazdy albo dowód. Wybrałam prawo jazdy, bo mąż zadeklarował, że będzie kierowcą.
Mieliśmy szczęście, że dojechaliśmy na miejsce jeszcze przed zmrokiem, bo na jezdni już o godz. 17 był lód. W oczekiwaniu na przyjazd znajomych poszliśmy (a raczej poślizgaliśmy się) do centrum wioski, żeby zorientować się czy coś ciekawego jest w okolicy (wieża widokowa, kościół, ruiny zamku). Dziwiliśmy się, że Węgrzy nie posypali chodników ani jezdni piaskiem... Oczywiście długo na skutki takich warunków nie musieliśmy czekać. Dostaliśmy telefon, że jeden znajomy rozbił sobie o słupek światło i nadkole, a drugi po 30 min męki cudem wyjechał z rowu do którego go zniosło na zakręcie... Zamiast na godz. 20 dojechali do nas po godz. 24. Mieliśmy nadzieję, że następny dzień bardziej będzie sprzyjał jeździe, bo planowaliśmy pojechać do Egeru.